RENT – recenzja
2008-11-10 slawek-Właśnie wróciliśmy z musicalu „RENT”. Ogólna ocena: słabo.
Najwięcej mam do zarzucenia samemu tworowi o nazwie „RENT”. Co prawda historia jest dość prosta i niezbyt głęboka, ale o to właśnie chodzi w teatrze muzycznym. Problem polega na tym, że w takim teatrze chodzi także o muzykę. „RENT” daje ciała na całej linii. Ani jednego kawałka wpadającego w ucho. Ani śladu przebojowej frazy (prawdę mówiąc przewodnią frazę już zapomniałem w drodze do domu). Dialogi śpiewane w dość niemelodyjny i czasem nawet nieprzyjemny dla ucha sposób. Słowem tragedia. Dla mnie muzyka jest absolutnie najważniejsza. Mogliby przez trzy godziny śpiewać „la la la”, a ja i tak byłbym zachwycony, gdyby było to do ładnych melodii. Muzyka ze „Spamalot” czy „Avenue Q” daje taki efekt. „RENT” niestety nie.
A co w naszej lokalnej wersji? Ano zobaczmy:
- Postać grana przez Mariusza Totoszko ma za zadanie „plumkać” sobie na gitarze. Z playbacku, bo prawdziwa gitara idzie z orkiestronu. Tyle, że Mariusz słabo się rozumie z gitarzystą i nijak nie mogą tego playbacku zgrać. Wskutek tego, często odwraca się plecami do widowni, żeby nie zostać przyłapanym. Przy okazji szacunek, za najlepszy wokal w obsadzie.
- Karolina Adamska, odtwórczyni głównej roli żeńskiej, spiewa tak sobie. Zbyt słaby głos jak na to co miał do wyśpiewania.
- Dialogi niedobre. Bardzo niedobre dialogi są.
- Podczas castingów ewidentnie stawiano na wokal. Skutkiem tego tylko jedna dziewczyna z całej obsady, oprócz tego że śpiewa, potrafi naprawdę fajnie się poruszać. Niestety nie wymienię z nazwiska, bo nie sposób odnaleźć.
- Duże brawa dla Filipa Cembali, za kreację Angel. Bardzo fajnie aktorsko. Szacunek za nie połamanie nóg w butach na taaakim obcasie.
- W przerwie po pierwszej części widziałem jak starsze małżeństwo opuszczało operę narzekając na „ryczenie i jazgot”. Potwierdzam. Realizacja dźwięku dość prymitywna, typowo polska. Ściana dźwięku i szukaj widzu wokalu.
Dobra, ponarzekałem. A czy polecam? Myślę, że tak. „Gazeta” napisała, że na premierze ludzie wiwatowali na stojąco. Jasne że wiwatowali, skoro atmosfera premiery robi swoje, a to miasto nie widziało żadnego musicalu od siedmiu lat. I właśnie dlatego, że większość z nas pewnie nie ma kontaktu z tą formą rozrywki, polecam obejrzeć i posłuchać. Trzeba tylko zapamiętać, że to co zobaczycie, będzie pewnie gdzieś w środku światowej stawki.
P.S. Prasa donosi również, że do marca wszystkie miejsca są wyprzedane. Zdeterminowanym polecałbym jednak odwiedzenie kasy tuż przed spektaklem. Jest szansa załapania się na pojedyncze sztuki.
2008-11-10, 00:56
O, fajnie przeczytać taką recenzję widza prawdziwego, bo Gazeta rozpisała się praktycznie w samych superlatywach. Informacja, że biletów nie ma do marca lekko zadziwiła – może faktycznie warto podejść przed spektaklem i spróbować szczęścia
2008-11-10, 22:26
A ja się nie dziwię, że kiepsko się ruszali. Bo Rent jakoś z nieruchomościami mi się do tej pory kojarzył
2008-11-11, 09:37
Jo, sikaaaam
Ale Angel ruszał(a) się genialnie, na taaakich obcasach! A jakie miał(a) nogi, normalnie zazdrość
2008-11-12, 00:14
A wersja polska czy angielska? Bo angielskiej będę osłaniać własną piersią przed krytyką – kocham, kocham, kocham! Od niej zaczęła się moja przygoda z teatrem i do dziś w nocy o północy zaśpiewam wszystkie piosenki. Dlatego dziwią mnie te „niechwytliwe” kawałki. Jeśli było w wersji polskiej, to mogę to sobie wytłumaczyć marnym tłumaczeniem (masłem maślanym). Byłam w Gdyni na wersji chorzowskiej, ludzie klaskali na stojąco, a my z grupą znajomych siedzieliśmy rozczarowani – właśnie tym niezgrabnym tłumaczeniem, słabą grą aktorską, złym doborem aktorów (19-letnią Mimi grała pani 40-letnia, i tak, było widać), przerostem formy nad treścią w choreografii (po scenie cały czas snuła się główna pani choreograf, która to jako śmierć miała „przypominać” widowni, że wszyscy i tak umrą) brakiem energii i dialogami – w wersji angielskiej są super, pasują, bawią grami słownymi iiii mogłabym tak długo jeszcze pisać i nasłać jeszcze znajomych, którzy to samo by powiedzieli
2008-11-12, 01:44
Wersja polska oczywiście. W szczecińskim wydaniu aktorsko jest bardzo energetyczna, nie ma mowy o podstarzałych aktorach (jak sobie przypomnę naszego „Maydaya” to.. brrr…..)
Żeby załagodzić, mogę się zgodzić się, że jest jedna aspirująca piosenka: „Seasons of Love”. I o dziwo w wersji polskiej refren nie był tak głupi jak w oryginale (niestety nie przytoczę bo nie jestem pewien wszystkich słów).
Ja się musicalowo „wychowałem” na West Side Story (gdzie mamy przebój na przeboju) oraz na innych popularnych tematach Andrew Lloyd Webbera czy Alana Menkena. Nie ma siły, żeby pan Larson choćby zbliżył się do ich geniuszu. Kropka
2008-11-12, 10:23
I jeszcze „Dziś masz swój dzień, a jutro mam ja” było fajne Wczoraj mi się przypomniało
2008-11-12, 10:57
To był koszmar
2008-11-12, 11:10
Wcale że nie.