Jak powszechnie wiadomo (przynajmniej matkom) dzieci dzielą się na te, które śpią i na te, które nie śpią. Hania należy do tej drugiej grupy. Objawia się to częstym budzeniem w nocy oraz trudnościami z zasypianiem. Oczytana w Tracy Hogg wiem, że te trudności z zasypianiem to moja wina, bo nauczyłam ją, że do zaśnięcia potrzebna jest mama, im bliżej tym lepiej. A skoro mama potrzebna jest wieczorem, to również w nocy, jak się dziecko obudzi, szuka mamy obok siebie, nie znajduje, woła, wiadomo, co dalej. Mama wyłazi z własnego wyrka i lezie do dziecka, daje smoczka, przytula, a w przypadku szczególnie uporczywego niezasypiania siedzi przy łóżeczku, kiwając się smętnie przez bliżej nieokreślony czas. Niefajnie, nie?
Poczytawszy to i owo oraz mając serdecznie dość tego, co się dzieje, zabrałam się do odzwyczajania Hani od zasypiania ze mną. Punkt wyjścia to było siedzenie przy łóżeczku z jedną ręką przytuloną do jej buzi, a drugą trzymanie jej za rączkę. I śpiewanie. Punktem dojścia ma być samodzielne zasypianie dziecka. Po około dwóch miesiącach osiągnęłam częściowy sukces – od trzech dni Hania zasypia już całkiem bez trzymania mnie za rękę, wystarczy, że siedzę przy łóżeczku. Trzyma za łapkę misia Dudu.
I teraz pytanie za sto punktów – co dalej? Jak od tego siedzenia obok przejść do etapu, że mama przytula, daje buziaka i _wychodzi_? Kończę czytać „Język dwulatka”, jest tam opis podobnego przypadku trudności w zasypianiu (no, trochę bardziej skrajnego), ale akurat to przejście skwitowane jest zdaniem „Po dwóch miesiącach rodzice mogli już wyjść z pokoju przed zaśnięciem chłopca.” JAK??!!
Aha – od razu mówię, że metoda „niech sobie popłacze przez trzy wieczory, a czwartego już zaśnie” mnie nie interesuje. Chodzi mi o takie minimalne kroki, które nie sprawiają, że dziecko czuje się źle, a jednak prowadzą do zmiany zachowania. I właśnie nie mam pomysłu, jaki ten kolejny minimalny krok ma być. Siadać dalej od łóżeczka? A później w drzwiach?