Poczytaj mi mamo
2008-07-24 Madzia-Hania siedzi w swoim łóżeczku, pod „dachem” z kołderki i czyta lali książkę o Kopciuszku I przylatuje do drugiego pokoju po nowe książki, widocznie lala lubi bajki.
Hania siedzi w swoim łóżeczku, pod „dachem” z kołderki i czyta lali książkę o Kopciuszku I przylatuje do drugiego pokoju po nowe książki, widocznie lala lubi bajki.
Podobno ten Grzędowicz, panie, to takie straszne rzeczy pisze! Takie horrory! Strach się bać! No to nie czytałam, bo ja nie lubię tak. A potem usłyszałam, jak sobie panie w księgarni rozmawiały:
- A mnie „Pan Lodowego Ogrodu” to rozczarował. Mówili, że ten Grzędowicz taki straszny, no to czytam, czytam, czekam, kiedy to straszne będzie, książka się skończyła i nic. Fajne, ale wcale nie straszne.
A, tak to co innego – Pandi, pożycz książki Pożyczył, bo to dobry chłopak jest.
Czyta się bardzo dobrze, bo napisane jest świetnie – sprawnie, z humorem, bez zgrzytów. Drastyczne kawałki się pojawiają, ale co się dziwić, średniowieczni wojowie i czarownicy nie są to istoty subtelne i delikatne. Bardzo pomysłowa historia, bardzo realistycznie opowiedziana i wciągająca. W skrócie chodzi o to, że z naszego świata, ale tak bardziej w przyszłości, wysyłają jednoosobową ekipę ratunkową po członków ekspedycji badawczej, która zaginęła w innym świecie, z cywilizacją mniej więcej na poziomie średniowiecza. I ta jednoosobowa ekipa, czyli Vuko Drakkainen ze wspomaganiem neuronowym, wędruje, i szuka, i ma przygody. Jako drugi wątek mamy młodego cesarza z innego kontynentu, który też wędruje i też ma przygody.
Czytając pierwszy tom miałam wrażenie, że to taki trochę przydługi wstęp i może by się wreszcie zaczęło coś dziać (to chyba moje prywatne skrzywienie – jak pierwszy raz czytałam Władcę Pierścieni to opuściłam środkowy tom, słusznie zakładając, że i tak wszystko się dopiero w trzecim rozstrzygnie, po co mam się denerwować przez dodatkowe 600 stron).
W drugim tomie lekko mnie wnerwiła odporność bohatera na dobre rady i podsuwane pod nos odpowiedzi, ale pojawienie się wróżki nawet mi to zrekompensowało. A trzeciego tomu nie ma, trzeba poczekać i specjalnie mi to nie przeszkadza. Wniosek: kultowe dzieło to nie jest, ale bardzo, naprawdę bardzo przyjemna i dobrze zrobiona rzecz.
Hania uwielbia jeździć do dziadków do Polic. Nic dziwnego, bo spędzają z nią pół dnia na ślizgawce i w piaskownicy, a drugie pół w domu się z nią bawią Wczoraj miała właśnie do nich jechać i jak tylko się obudziła, zerwała się z łóżeczka, cała roześmiana, dosłownie skakała z radości:
-Niuniu brum brum Poo lii, tak! Brum brum Poo lii!
A potem w samochodzie robi wyliczankę, bo się od dziadka Zbyszka nauczyła, że trzeba sprawdzić, czy się wszystko ma przed wyjściem na spacer:
-Niuniu jeśt… Tata jeśt… Pojo* jeśt… Brum brum jeśt… Ciapa** jeśt…
*Konik Pony
**Czapka
Uwielbiam słuchać jej gadania
Matrix (dużo Matrixa), Angelina i wybuchające szczury. Bullshit. I na dodatek mało reklam dali.
-Haniu, co jadłaś na obiad u babci?
-Glidy i bleby.
Ktoś ma jakiś pomysł?!
PS. A w sobotę poszliśmy całą bandą mam i dzieci na Arkonkę. Hania była wniebowzięta, bo uwielbia „chlupf chlupf”. Dzięki Ewa za świetny pomysł z tym wyjściem
Tytułem wstępu: lubię reklamy. Z większym zainteresowaniem oglądam bloki reklamowe niż filmy (filmów w zasadzie nie oglądam wcale). Idąc do kina pilnuję, żeby przypadkiem się nie spóźnić, bo by mi reklamy umknęły. Oczywiście większość reklam nie jest warta takiego zainteresowania. Ale czasem trafią się perełki, i to zarówno plusy ujemne jak i plusy dodatnie. Do plusów dodatnich zaliczają się z całą pewnością nowe telewizyjne reklamy Castoramy (uwielbiam). Do plusów ujemnych… no cóż… Koniec wstępu.
Reklamy otaczają nas tak gęsto, że w zasadzie przestajemy na nie reagować, w sensie zwracania uwagi na treść. Copywriterzy jednak starają się jak mogą i potrafią stworzyć tak idiotyczne idiotyzmy, że wyróżniają się na tle. Wydaje się człowiekowi, że już nic głupszego wymyślić się nie da, a tu, proszę, można. Jak mi się coś takiego rzuci w oko/ucho, to chyba jednak od czasu do czasu tu wrzucę.
Na początek dwa zwroty, które mnie w ciągu ostatnich dwóch dni napadły: „Technologia skompresowanego piasku” i „Technologia aktywnych bąbelków”. No śliczne, nie? Skompresowany piasek to może kamyczki są? Czy jeden kamyczek?
Gdyby ktoś szukał miejsca na firmowy wyjazd, z możliwością integrowania się, odpoczywania oraz gier zespołowych, a także z bardzo przyzwoitym zakwaterowaniem (czyściutko, komfortowo) i rewelacyjną obsługą (mimo, że śniadanie dla grupy nie było zamówione, to bez najmniejszego szemrania dostaliśmy kawę/herbatę z dodatkami, plus ciacha – właściwie z własnej inicjatywy pana właściciela, kiedy zobaczył snujące się bezradnie, głodne i zmarznięte, istoty) – to polecam Rancho Zenobia.
Ja spędziłam te dwa dni głównie na łażeniu za Hanią po całym terenie, od jednej zjeżdżalni do drugiej, od huśtawki do „dom ma!” (małego domku – taki drewniany, dla dzieci specjalnie postawiony na trawniku) i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że małe dzieci się tam nie nudzą, a większe tym bardziej (bo już sobie mogą pograć w co tam chcą, na rozmaitych boiskach i stołach). A jak ktoś już całkiem nic nie chce, to może leżeć w domku i tv oglądać, bo jest.
Mimo, że tradycyjnie pogoda nie dopisała (lało w piątek i sobotę) to i tak było przyjemnie. Kilka zdjęć można zobaczyć TUTAJ.
Nie wiadomo, co to jest gigi. Hania sobie takie słowo wymyśliła, co jakiś czas o tym gigi wspomina, przeważnie w kontekście, że „nie ma gigi”, czasami prosi, żeby jej dać. Ale zbyt stanowczo się nie domaga. Doszliśmy tylko do tego, że może być „du” albo „ma”, czyli duże albo małe. Ale i tak go nie ma. Raz pokazała na wiszący na ścianie duży zwój kabla i stwierdziła, że to jest „du gigi”, a żarówka na kawałku druta, zwisająca z sufitu to „ma gigi”. Wyglądało jednak, że sobie żartuje i tajemnicze gigi pozostaje niezdefiniowane.
Tu jest fotel, pod którym Hania szukała gigi „Tu nje ma gigi… (zagląda z drugiej strony) Tu nje ma gigi…” Lubię to gigi, chociaż go nie ma.
Wróciliśmy z wakacji, straszny bałagan mamy. To ja może w punktach.
1. W Empiku przy rynku we Wrocławiu są cztery duże regały przecenionych książek – wybrałam sobie sporo fajnych rzeczy po 4,99 i ja się pytam, dlaczego u nas nie ma ŻADNYCH przecen, chociaż są cztery Empiki? Zresztą w dwóch innych wrocławskich księgarniach do których zajrzałam też były regały z przecenami, czego w Szczecinie nie uświadczysz. Ktoś może mi powiedzieć dlaczego tak jest? Kupiłam sobie np. za 12,50 książkę Anny Kańtoch „Diabeł na wieży”. Za regularne 25 zł bym nie kupiła i nie wiedziałabym, że to całkiem fajne opowiadania, trochę fantastyczne, trochę kryminalne. A tak wiem i pewnie kupię coś jeszcze tej pani (jak znajdę na allegro).
2. Z okazji Dnia bez Dziecka (Dziadkowie z Polic się stęsknili za wnuczką) poszliśmy do kina. Na „Księcia Kaspiana”. Uooooaaaaa… nuda. Przyczajony centaur, ukryty smok czy coś takiego. Obrazki ładne, efekty chyba też, ale nuuuuda. I inaczej niż w książce. Nie polecam.
3. Kafelki do łazienki zamówiliśmy, Paradyż Bambus/Bamboo (zdjęcia na stronie www kompletnie nie oddają kolorów). Śliczniutkie, beż, brąz i jasna zieleń, do tego mozaika, ładnie będzie. Musi być. Ale okropnie trudno jest się zdecydować na coś, jeśli chodzi o płytki do łazienki, bo są tak cudne kolekcje, że musiałabym mieć chyba z piętnaście łazienek. Może kiedyś. A tymczasem mieszkanie nasze się robi.
4. W niedzielę przyjeżdża z Irlandii Asia moja kochana, z Julką i Emilką, na półtora miesiąca! Tralala. W czwartek mam kolejne spotkanie skrapkowe, połączone z powszechną wymianą fantów i dóbr zagranicznych (ebay się kłania), już się nie mogę doczekać. W piątek jedziemy na biwak firmowy na ranczo Zenobia (znaczy się na chill out). A w niedzielę przyjeżdża z Anglii Aneta z Antosiem. Będzie się działo.
Jesteśmy na wczasach w podwrocławskich lasach, znaczy na wsi. Hania zajmuje się głównie robieniem „babo babo nie nie nie – ziem” („Babo babo udaj się, jak się nie udasz, to cię zjem”) i łażeniem po glinie, więc wiadomo, jak wygląda – szczególnie w okolicy butów. A ja nie mam nawet kaloszy dla niej, bo przecież w mieście jak deszcz pada to nigdzie nie chodzimy… Dobrze, że ciepło jest, więc i trampki wystarczają.
Byliśmy też w zoo (biedne zwierzątka…),i w arboretum w Wojsławicach (prześliczne i ciekawe miejsce, szkoda, że pogoda nie dopisała, bo chętnie bym tam dłużej została), i w Ikei oczywiście (Hania pierwszy raz wlazła do takiej bawialni z kulkami, co się w nich łazi, bardzo jej się podobało). A jutro pojadę sobie do Wrocławia połazić wokół rynku i gdzieś tam.
Dla ciekawych – fotki w galerii.